Lecimy na lot szkoleniowy w rejonie Włocławka balonem SP-BZI „Tadeusz Kościuszko” – Krzysztof Kocot, instruktor Harcerskiego Klubu Balonowego z Krakowa, Henryk Kierzkowski który przeistoczył się z dyrektora Aeroklubu Włocławskiego w ucznia oraz autor tych słów. Krzysio Kocot, chłop mocarny o zawsze pogodnej twarzy młodego chłopaka znany jest w środowisku pilotów balonowych z pozostawiania dość dużego marginesu swobody szkolonym przez siebie pilotom. Oczywiście w granicach bezpieczeństwa.
Pilotujemy balon na zmianę z Heniem. Start, piętnaście minut lotu, lądowanie, zmiana przy palnikach i znowu start. Henio lubi loty niskie, a Krzyś jeszcze niższe więc co chwilę z ust instruktora płyną uwagi:
Zejdź niżej. Czego się boisz? Najwyżej zamoczymy nogi. (jest początek marca – sic)
Pod nami tereny podmokłe, pomiędzy kępami trawy lśnią oczka czystej wody. Całe stada dzikich kaczek i bażantów zrywają się spłoszone hukiem palników. „Płyniemy” nad lasem, nisko, tuż nad koronami drzew. Henio patrzy przed siebie jak urzeczony i na chwilę zapomina „o bożym świecie”. Igiełki sunących pod nami sosen nagle stają się zupełnie bliskie i wyraźne.
-Heniek palniki. – spokojnie przypomina instruktor ale jest już za późno. Dno kosza balonu szoruje po wierzchołkach drzew i nieuchronnie zmierza w obięcia rozłożystej sosny. Trzask łamanych mniejszych gałązek, pień sosny ugina się miękko i już tkwimy koszem w koronie drzewa rozgarniając i odsuwając od palnika gałęzie. Palnik znów pracuje intensywnie i po minucie jesteśmy na wysokości 100m (jeśli wierzyć wysokościomierzowi).
Lądujemy na polu niedaleko wiejskiej zagrody od której biegnie gospodarz wraz z rodziną. Przecież nie codziennie lądują na polu goście z nieba. Niestety nie mamy czasu na powitania i rozmowę bo już startujemy. („samolociarze” powiedzieli by, że machnęliśmy „konwojera”) Tym razem pilotem jestem ja. Po paru minutach lotu instruktor Krzysio jak zwykle spokojnie i z uśmiechem pyta mnie gdzie będę robił międzylądowanie. Wskazuję leżącą na wprost łączkę przesłoniętą kilkoma wysokimi topolami. Instruktor jest wyraźnie zadowolony:
Świetnie. Przejdź po koronach tych topoli i ląduj – mówi.
Lecimy równo jak po sznurku w kierunku łączki. Szczyty topoli zaszurały o dno kosza i nagle spostrzegam ku swojemu przerażeniu, że łączka ogrodzona jest dość solidnym ogrodzeniem z drewnianych bali tzw. drągowiną. Nie ma czasu na rozmyślania. Drągowina sunie na spotkanie lądującego balonu. Nie pomaga grzanie palnikami. Balon ma dość dużą bezwładność i już wiem, że muszę trafić w tę przeszkodę. W oczekiwaniu najgorszego wszyscy w koszu zamilkli. Uderzenie! Wcale nie za silne i podgrzane powietrze już dźwiga balon w górę. Spoglądam na oddalającą się ziemię. Na ślicznej łączce leżą porozrzucane jak zapałki bale, grubości ok.20cm. A z bliska wyglądały tak solidnie...
Balon w powietrzu wygląda lekko, zwiewnie i majestatycznie jednak naprawdę, tak jak każdy statek latający ma dość dużą masę i nie radzę nikomu usiłować złapać go za kosz gdy sunie tuż nad ziemią.
Początki szkolenia do licencji pilota balonu wolnego rok 1987.
Uczestnicy kursu we Włocławku rok 1988.
SP-BZI "Tadeusz Kościuszko"