29 Nov
29Nov


W roku 1988 czteroosobowa ekipa Aeroklubu Warszawskiego udała się na zawody Balloon Mela’88 do New Delhi gdzie miała latać na balonie SP-BYZ „Metalexport”.

8 listopada

Start z Warszawy godz. 00’50, przez Moskwę i Taszkient. Lądowanie w Delhi 15’50 naszego czasu. GORĄCO. Na lotnisku czeka na nas wieloletni przedstawiciel Metalexportu  w Delhi pan Tadeusz Kuźmicki. Jedziemy do małego hoteliku gdyż z uwagi na połączenia jesteśmy kilka dni wcześniej niż potrzeba. No to klawo. 


Widok pasma Pamiru z pokładu samolotu Tu-154

W powietrzu unosi się silny zapach Curry którą jest tu przyprawiana większość potraw. Ruch oczywiście lewostronny – obłęd. Pokoje dostaliśmy dwuosobowe tzn. ja i Bolek jeden, a Andrzej z Jurkiem drugi. Jest łazienka z ciepłą wodą, aircondition i obowiązkowo duży wiatrak pod sufitem. W oknach drobne, metalowe siatki. Mamy również sublokatorów w postaci myszy, a do Andrzeja wpadł z wizytą do łazienki dorodny szczur. Powoli się przyzwyczajamy. Wieczorem po różnych operacjach „handlowych” udajemy się na spoczynek. Ciągle patrzyliśmy na zegarki na których była 20’00.


9 listopada

Indyjski Nowy Rok „Diwaly” dwa tysiące któryś. Święto i nikt nie pracuje. Duszno. W godzinach 12’00-15’00 nie ma co wychodzić bo straszliwy skwar, a poza tym nad Delhi wisi straszliwy smog. Na jezdniach tłok. Samochody, poobijane wypełnione po brzegi autobusy, riksze. Motocykle, skutery, krowy i ludzie. A wszystko to gna przed siebie nie żałując klaksonów – oczywiście lewą stroną (oprócz krów). Dziwne – nikt na nikogo nie krzyczy i nie przeklina, wszystko spokojnie. Samochody mijają riksiarzy i motocyklistów o centymetry trąbiąc przeraźliwie. Dużo wojska z automatami i karabinami – na każdym większym skrzyżowaniu. Na ulicach strzelanina – race, fajerwerki, petardy – diabli wiedzą co jeszcze. Kolorowo i głośno. Od domu do domu chodzi „dwóch z bębnem” i w niego walą (coś jak kolędnicy), a hindusi (i hinduski) w takt tych bębnów podrygują w kółeczko. Kupiłem trochę tych petard. Byliśmy na drinku u pana Kuźmickiego. Ponieważ szklanki zawsze muszą być pełne więc atmosfera zrobiła się ciepła. Towarzyszył nam pies pana domu spanielek o imieniu Chief, który wyjąc wtórował śpiewom swojego pana.

Stare Dehli.


10 listopada

Godz. 10’00 – przyjechał p.Kuźmicki i pojechaliśmy do ambasady. Spotkaliśmy się z kilkoma przedstawicielami handlowymi m.in. PEZETEL oraz attache handlowym Prawdopodobnie możemy zostać w Delhi o tydzień dłużej jeśli do 22-go będzie zgoda hindusów na postawienie balonu na targach międzynarodowych w których uczestniczy Metalexport. O godz.12’00 pojechaliśmy do Indyjskiego Klubu Balonowego na lotnisko Saftar Jung. Powłoka przyleciała z nami ale kosza jeszcze nie ma – podobno leży na lotnisku. Umówiliśmy się na jutro na godz.9’30. Przyjadą po nas i odwiozą no nowego hotelu. Jeden z indyjskich pilotów odwiózł nas do naszego hotelu na obiad. Po obiedzie idziemy „w miasto”. Z nieba leje się żar.

Pan Kuźmicki jest nieoceniony. Przyjechał po nas zaraz po obiedzie tj. ok.15’00 i zabrał do kilku sklepików. Obłęd. Wydałem kupę kasy na souweniry – figurki z drzewa sandałowego i różne „blachy”.

Na każdym kroku nowe, nie zawsze miłe wrażenia. Obok willi i drogich samochodów – żebracy, sortujący leżące przy ulicy sterty śmieci. Resztki żywności zjadają na miejscu. Jeśli samochód zatrzyma się pod światłami natychmiast zjawiają się żebracy. Małe, obdarte dzieci, dorośli z dzieckiem na ręku – wyciągają ręce po bakszysz. „Przylepiony” do twarzy uśmiech i błagalne spojrzenie. Trzeba dużo opanowania żeby nic nie dać. A dać nie wolno bo jak spod ziemi wyrośnie z 50-ciu innych którzy z boku obserwują kolegę.

Święte krowy snują się sennie po ulicach wyskubując resztki szaro-rudo-zielonej trawy. Od pana Tadeusza dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o tym kraju. Między innymi do dziś obowiązuje zwyczaj dawania narzeczonemu posagu od rodziców panny młodej. Obecnie jest to zwykle samochód Suzuki „Maruti”. Świadczy to o zamożności rodziców. Jeśli nie dadzą to młodą mężatkę może spotkać jakieś nieszczęście ze strony rodziny pana młodego. Nadal obowiązuje ścisły podział na kasty. Zmiana kasty w drodze awansu społecznego (np. wykształcenie, pieniądze) jest absolutnie niemożliwa. Kto urodził się pariasem ten nim umrze. Pokornym życiem może zasłużyć na nowe życie, w innym, wyższym wcieleniu.

Święta rodzina - mamusia z córką.


11 listopada

Czekaliśmy do 11’00 na zapowiedziany samochód. Organizacja jest u nich jednak „jeszcze lepsza” niż u nas – pojechaliśmy na lotnisko wezwaną taksówką. Po pozostawieniu naszych bagaży w klubie, udaliśmy się Jeepem do miasta zaliczyć ambasadę i Palikka Bazaar. Podobno są duże widoki na to, że zostaniemy dłużej. Rozklekotanym i zakurzonym jeepem pojechaliśmy na bazar w centrum Delhi. Po powrocie na lotnisko zjedliśmy lunch (Bolek zionął żywym ogniem). Nie wiem co to było ale oprócz tego, że paliło to było smaczne. Na deser pyszne lody (nawet gdyby mi dali wiadro zimnej wody to też bym wychlał w tym upale). Jazda przez Delhi to wolna amerykanka. Kto głośniej trąbi, ma mocniejszy wóz i zderzak, ten posuwa się do przodu. Obojętne ze światłami czy bez. Kierunkowskazy używane są niezmiernie rzadko – jeśli w ogóle działają. Światła również – jeśli jakimś cudem palą się wszystkie to każde świeci w inną stronę. Najważniejsze instrumenty w delhijskich samochodach to TRĄBKA!!!!i „gaz”. Reszta praktycznie nie ma znaczenia. Na bazarze co chwilę zatrzymują nas hindusi i chcą kupić mój aparat (Zenit), a w ogóle kupią wszystko (nawet koszulę i portki – byle pozwolić sobie je ściągnąć.

Po kolacji na lotnisku załadowano nas ponownie w jeeepy i jazda do hotelu który nazywa się Raj Hans Suraj Kund Badarpur New Delhi. Co by to nie miało znaczyć to hotel znajduje się 20 km od Delhi. Nie wiem skąd wzięli kierowców do tych jeżdżących wraków ale na pewno nie z Delhi. Nie idzie się z nimi dogadać bo żaden nie zna angielskiego (o polskim nie wspomnę). Tak łobuz pomylił drogę że przez godzinę od 23’00 do 24’00 krążyliśmy jak dupy po okolicach Delhi zanim przypadkiem trafiliśmy na wracające już samochody innych załóg.

Pokój ładny i czujemy się swojsko bo coś nie działa – aircondition oczywiście. Jestem nieprzytomny i idę spać.

Nasz środek transportu naziemnego.

12 listopad

Hotel położony jest przepięknie. Przed oknem mam park z fontanną i basenem w którym można się kąpać. Śniadanie 9’00, 9’30 odjazd kolejnym jeepem na lotnisko. „Uzbroiliśmy” kosz i zatankowaliśmy butle. Lunch – nawet smaczny – na wszelki wypadek zrobiłem zdjęcie żeby potem odcyfrować co to było. Poznaliśmy dwie urocze dziewczyny – Sharma i Prianka. Są pilotkami w aeroklubie i studentkami I roku jedna filologii angielskiej, druga – ichtiologii. Po lunchu pojechaliśmy zwiedzać Delhi i o godz. 17’00 wróciliśmy na lotnisko, żeby pojechać do teatru na odchamianie. Teatr w starym stylu. Siedzimy na betonowych trybunach na poduszkach. Była to jakaś baśń ludowa z pieśniami i tańcami. FANTASTYCZNE!!! Po teatrze dinner w domu szefa aeroklubu Indii senatora Ghupty. W Indiach na różnych przyjęciach preferują „szwedzki stół” czyli ustawiają stoły za którymi stoją kucharze, a towarzystwo „sznureczkiem” z talerzykami w ręku podchodzi i nakłada sobie to, co tam w/wym. przyrządzili. Przy bramie powitała nas orkiestra i taki hinduski „lajkonik”. Tańczyli, śpiewali i było wesoło. Wrąbaliśmy co było (oczywiście Bolek zamienił się w Spitfire’a) i jeepem zuruck do hotelu. Nie obeszło się bez pomylenia drogi i cała kolumna władowała się gdzieś, gdzie nie wolno. Przyczepiła się policja i wojsko ale jakoś się odczepili (brak porozumienia). W ogóle miasto wygląda dzisiaj jak w stanie oblężenia. Wojsko, policja – policja, wojsko. Co jakiś czas droga zostaje przegrodzona zaporami i trzeba mocno zwolnić aby móc przejechać pomiędzy nimi. Jest godzina 12’00 w nocy. Szybko lulu bo rano loty.

Basenik w hotelu.

13 listopada

Wstałem o 8’00 bo Bolek zaczął się już tłuc po łazience. Ponieważ było odpowiednie nareszcie ciśnienie wody – wziąłem prysznic. Wieczorem jest to nie możliwe bo wszyscy moczą dupy. Godz. 9’00 śniadanie (jajko – coś jak omlet, cebula, diabli wiedzą co – coś żółtego, herbata itp.) Po śniadaniu odjazd jeepem (mamy przydzielonego na stałę) O dziesiątej na lotnisku rozpoczęły się modły. Facet coś nucił pod nosem, a wszyscy siedzieli po turecku. Było też kadzidło i każdy musiał wrzucić do ognia szczyptę jakichś ziół. O godzinie 14’00 ma być uroczyste rozpoczęcie imprezy. Przybył Minister Spraw Zagranicznych Indii i różni oficjele ze stójkami na szyjach i w turbanach. Pojawiła się również delegacja polska w osobie ambasadora Polski z ochroną, przedstawicieli MEX i PLL”LOT”. Wszystkim podobały się nasze nowiutkie kombinezony, a załoga angielska musiała sobie z nami strzelić fotkę dla porównania, jak będą wyglądały po zawodach. Ustawiono załogi w szeregu i minister Spraw Zagranicznych kolejno podchodził do każdego by się przywitać. Ponieważ kilka lat temu był ambasadorem w Polsce więc powiedział „dzień dobry” i miło się uśmiechnął podając rękę. My też miło się uśmiechnęliśmy. Był też prezes Aeroklubu Indii – palnął do nas mowę – jeśli dobrze zrozumiałem to jest mu bardzo wery happy i w ogóle nas prawie kocha. Mówił to tylko do nas – innych olał.

Po powitaniu wszyscy udali się na start. Postawiliśmy balon. Jest nowiutki i wspaniały i jest to jego w ogóle pierwszy występ w karierze. Ambasado i pan Kuźmicki wąchali chyba cebulę. Dodatkowo na linie korony powiesiliśmy z Bolkiem biało-czerwoną – ambasador płakał i bił brawo. Start. Leci Andrzej z Jurkiem. Nadrabiają miną ale wszyscy wiemy, ze praktycznie jest to lot próbny bo nie było czasu oblatać balonu w kraju. Bolek twierdzi, że cykor ciągnie się za nimi do samej ziemi. Gnamy jeepem przez miasto wraz z przydzielonym nam „opiekunem” Manu (sympatyczny chłopak). Tłumy samochodów i ludzi, a wszyscy jadą przed siebie z zadartymi głowami do góry. Nie wiem ile było w tym dniu wypadku ale na pewno sporo. Radiostacja na razie działa chociaż balonu nie widzimy. Konkurencją dzisiaj jest „lot do kreski” czyli trzeba dolecieć do nakreślonej na mapie przez jury linii łamanej, a liczy się odległość i czas lotu. Nareszcie widzimy balon. Bolo gada do radiostacji ale zapomniał ją w nocy podładować więc pod koniec lotu jest to rozmowa na zasadzie „mówił dziad do obrazu”. Przejeżdżamy koło bardzo dużych i malowniczych ruin za którymi jest dość rozległe pole. Andrzej z Jurkiem przymierzają się do tego lądowiska, przechodzą tuż nad ruinami i „kucają”. Biegniemy od szosy na przełaj do stojącego „korbola”. Z drugiej strony, od ruin, pędzi „tyralierą” chmara tubylców w większości dzieci. Trzeba ich odganiać bo zadepczą położony na ziemi balon – nie wspomnę o nas. Błyskawicznie składamy balon – nie wiem czy trwało to więcej niż 10 minut – i ładujemy go na przyczepkę.  Sto metrów od nas ląduje załoga brytyjska. Oni mają już gorzej. Zwabione naszym lądowaniem tłumy gnają na spotkanie anglików. Tłumek rośnie i prawie już nie widać kosza. Podjeżdżamy trąbiąc do anglików i pomagamy im zwinąć balon. Byle szybciej. Uciekamy z miejsca lądowania rzucając w tłum kilka garści okrągłych znaczków PEZETELa. To osłabia napór dzieci które rzucają się na leżące na ziemi znaczki. Wracamy do klubu. Tankowanie butli, kolacja (dobrze, że ciemno i nie bardzo wiem co jem) i chodu do hotelu bo jutro pobudka o 4’30.  Po tej konkurencji ostatnie zaszczytne miejsce oczywiście załoga z Polski bo jełopy lingwistyczne źle zrozumiały na odprawie o co chodzi i lecieli inaczej niż było trzeba. Nic to.

No to zaczynamy...

Start otwarcia.

Modły przed rozpoczęciem lotów.

14 listopada

Wpół do piątej – pobudka, śniadanko i jazda gdzieś do stanu Harayana na poranny lot. Nie wiem dokładnie ile kilometrów przejechaliśmy (bo oczywiście licznik w jeepie nie działał) ale jechaliśmy ponad 2 godziny. Start odbywał się z olbrzymiego pola, spękana wysuszona ziemia, trochę tubylców i szkieletów krów. Konkurencja – pogoń za lisem. Start. Jadę z Bolkiem jak zwykle za balonem. I dobrze. Więcej widać. Ludzieee!. To co widzieliśmy to nie Delhi – to są prawdziwe Indie. Bezdroża, wiochy zabite dechami, a najwięcej krowim gównem. Jak dostrzegłem duża część lepianek wykonana jest z wysuszonych krowich placków. Tym też palą w czasie ichniej „zimy”. Są też chałupy z trzciny, bambusa, a także starych cegieł. (te bogatsze) Wielbłądy ciągną wozy wyładowane olbrzymimi worami bawełny. Zrobiliśmy sobie bohatersko zdjęcie przy bawołach z olbrzymimi rogami. (Cholera, jak się okazało Bolek zapomniał załadować film do aparatu.) 

Nasza jazda za balonem przypomina safari. Księżycowe wertepy, skały i błota. Muszę przyznać, że stary, wysłużony jeep spisuje się znakomicie. Przejeżdża nawet tam gdzie my, balibyśmy się przejść. Dookoła nas dżungla traw trzymetrowej wysokości. Dwa razy wjechaliśmy tam gdzie droga się kończy – nawet czołg nie przejedzie. Za każdym razem zgrabnie wycofywaliśmy się ku szczeremu rozczarowaniu sępów siedzących na skałach. Gadziny w ogóle się nie boją.

Balon ląduje przy wiejskiej drodze (prawie miedzy) do której z trudem docieramy. Jest już około 11’00 i zaczyna być trochę ciepło. Zwijamy majdan i przy pomocy zgromadzonych chłopów ładujemy na przyczepkę. Jeszcze kilka zdjęć z tubylcami i w nogi.

 Do Delhi na lotnisko docieramy po 13’00. Lunch – jak zwykle dużo przypraw i cebuli od której bieleją zęby (zbielały nawet moje, a od pasty nie chciały) Bolo po raz kolejny zamienia się w Wezuwiusza i przysięga, ze przerzuci się na chleb i wodę.

Na godz. 14’00 jedziemy na India Gate (taka kamienna brama i park w centrum Delhi) skąd ma nastąpić start do kolejnej konkurencji. Tłumy ludzi i Policji z bambusowymi pałami. Dużo oddziałów kobiecych. Podziwialiśmy fajną, młodą policjantkę ze starym karabinem na plecach. Ciekawe, karabin miał zamiast paska rajstopy, a za kolbę przymocowany był do pasa damy łańcuchem. Chyba żeby nikt nie ukradł. Odprawa na trawie i już znamy zadanie. Lot do kreski z tym, że teraz trzeba lecieć najwolniej twierdzą Jurek z Andrzejem. Start. Kluczymy jeepem po ulicach Delhi chcąc znaleźć na kursie lotu odpowiedni teren do lądowania. Niestety balon ląduje wcześniej przy kanale na nowym osiedlu Madanpur Khadar. Przy akompaniamencie dzikiego wycia silnika jeepa, docieramy do balonu. Oczywiście chmary dzieci i dorosłych. Zwijamy balon i jazda na dinner do Klubu. Na miejscu dowiadujemy się, że wspaniała załoga z Polski znowu ostatnia. Nie wyczuli tematu. A trzeba było lecieć wysoko i szybko. Biorę się za angielski!!!

Jutro o 9’00 wyjazd do Jaipur’u ale lot 17-go rano.

Odkryłem ciekawą rzecz. Samochody i wszystko co tutaj jeździ w większości ma opony tak łyse, ze nasza „drogówka” na ich widok dostałaby zawału. Mają szczęście hindusy, że u nich pada tylko w lipcu i sierpniu. A swoją drogą muszę zapytać jaka jest wtedy śmiertelność?

Wiejskie "Dacze".

Drobna stłuczka na szosie.


15 listopada

Jedziemy do Jaipur’u czyli do „Pink City” jak nazywają to miasto z uwagi na różowy odcień większości budowli. Autobus rzęzi. Ciasno. Sytuację ratują częściowo otwarte okna. Przed nami 261km. Indie można zobaczyć dopiero poza Delhi. Walące się chaty z błota i trzciny, wielbłądy i woły z dużymi rogami ciągnące wyładowane po brzegi dwukołowe wozy. Brud, smród, kurz i przepiękne widoki. Małe, białe świątynie „przylepione” do zbocza gór lub na ich szczycie. Trzymetrowej wysokości trawy i wysmukłe palmy. Forty i stare zamczyska otoczone warownymi murami. Odcinek 261km przejechaliśmy już w 8 godzin. Dojechaliśmy nocą. Zakwaterowanie w namiotach. Żelazne łóżka stoją na gołej ziemi. Warunki spartańskie. Pełen folklor cholera. Żrą mnie komary. Jeszcze się psia krew nauczę znowu palić przez te zarazy. Byliśmy na uroczystym party u gubernatora stanu Radżastan. Party fantastyczne. Występy zespołu – coś jak nasze „Mazowsze”. Dziewczyny takie, ze nie dziwię się maharadżdżom, że głupieli i zakładali haremy. Zrobiliśmy sobie zdjęcia z najładniejszymi. Jedna ma na imię Shima, a druga Shanu. Po powrocie od gubernatora Andrzej, Jurek i Bolek nie syci wrażeń Poszli, a właściwie pojechali w miasto. Wrócili po północy. Bolek kupił bransoletkę z kości słoniowej za 150 rupii. Handlarz chyba był śpiący albo wtrynił falsyfikat. Koc na łeb i spać.

Rzeczone namioty.

Shima i Shanu

16 listopada 

Wstałem za dziesięć piąta. Cholery pogryzły mnie chyba przez derkę którą byłem nakryty na łeb. Bolkowi też gęba spuchła. Twierdzi, że od komarów, ale jak ktoś się szlaja po nocach...

Kawa, herbata, paltocik i jazda na stadion do krykieta Sawaimansingh Stadium. Mielimy lecieć we trójkę - Andrzej, ja i Bolek ale temperatura tak szybko rosła, a start się opóźniał, że – pies was ganiał – lećcie sami. I tak w tym klimacie, przy tych temperaturach i ciśnieniu „korbol” flaczeje i g.... może unieść, a nie trzech chłopów. Jedziemy bocznymi ulicami Jaipuru. Miasto stare ale sympatyczniejsze od Delhi, może dlatego, że nie ma tu tylu żebraków. W ogóle w Indiach ludzie są z reguły uśmiechnięci na nasz widok. Pod koniec lotu nasza nowa, wspaniała radiostacja oczywiście robi „kaput” i pozostaje nam nie zgubienie się wzrokowo. Na dokładkę Jeep też się zbuntował i zerwał pasek klinowy, a potem zrobił sobie dziurkę w chłodnicy więc co 2-3km stajemy i kierowca gania do najbliższego kranu po wodę. Zbieramy dzielną załogę wraz z balonem z miedzy przy zagrodzie. Oczywiście cel widzieli ale dobre 500m z lewej. Wracamy do Ashoka Club na śniadanie i o11,00 ma nastąpić powrót do Delhi. Już za dwadzieścia dwunasta wszystko jest „redy” i ruszamy. Jaipur jest fantastyczny. Zrobiłem kilka zdjęć z okna autobusu bo tego opowiedzieć się nie da. Jak oni się nie pozabijają pozostanie ich wieczną tajemnicą. Jak powiedziałem miasto jest stare i w większości budynki mają kolor różowy. Widziałem już żyjące wolno pawiany, papugi, wielbłądy, sępy, kobry i cholera wie co jeszcze, a tu zobaczyłem wspaniałe słonie. Zrobiłem zdjęcie – oczywiście zaraz potem skończył się film. W połowie drogi, podczas postoju kupiłem indyjską whisky – ciekawe czy to da się pić? Spróbowaliśmy – da się. Do hotelu docieramy pod wieczór. Prysznic. Jak żyję nie widziałem jeszcze tak brudnej wody po umyciu głowy. Pucujemy się bo o 19,00 jedziemy na uroczysty dinner gdzieś do miasta. Oczywiście Jurek twierdzi, ze to zwykła kolacja więc ubieramy się swobodnie. Po zejściu do holu hotelowego okazuje się, że wiara sunie do autobusów zerżnięta jak na wizytę u sułtana. Sprintem trafiamy z powrotem do pokoju aby ubrać się w garnitury. Dinner na wolnym powietrzu. Jemy, gawędzimy. Następuje rozdanie nagród i wręczenie dyplomów. Ku naszemu zdumieniu jako jeden z pierwszych wyczytany zostaje Polish Team. Wypychamy kopniakami Andrzeja któremu z minuty na minutę wyrastają baranie rogi. Z rąk p. Gupty otrzymuje on makatkę z emblematem Mela’88. Każdy z nas otrzymał znaczek i dyplom. Przedstawiciel Thunder Colt’a wręczył nam firmowe koszulki, a gość z Caledonian Airways wręczył nam gustowne krawaty. (chyba, żeby się powiesić) Jest nam bardzo wery, a Andrzej jest happy. Wracamy do hotelu po 22,00. Na rogatkach godzinę stoimy na blokadzie policyjnej która nie chce nas puścić do naszego hotelu. Tak nas pilnują. Jutro rano wyjazd do Agry.

W czasie drogi powrotnej z Jaipur’u naliczyłem chyba z dziesięć rozbitych „w drebiezgi” samochodów, głównie ciężarowych. Prawie wszystkie czołowo. Na ulicach Delhi czy Jaipur’u panuje wolna amerykanka natomiast na szosach prawo dżungli i korpus „kamikadze”. Przed każdym wyruszeniem w drogę należy się pomodlić i ubezpieczyć.

Jaipur. (Dżajpur)

17 listopada

Oczywiście zaspaliśmy. Biegiem na śniadanie i do autobusu. W autobusie Bolo przypomniał sobie, że nie zabrał niezbędnej „rolki papieru”, a ja aparatu więc biegiem do pokoju. Niestety autobus i przewodnik nie docenili naszych wyczynów sprinterskich i Andrzej pojechał sam do Agry czego długo nie mógł nam zapomnieć. Trudno – nie zastrzelę się. Trzeba trochę odpocząć i spakować się bo jutro przenosimy się do naszego poprzedniego hotelu. Trzeba oddać filmy do wywołania. Zamówiliśmy jeepa na 13-tą. Przyjechał już o 15-tej. (sic) Nie ma jeszcze decyzji czy zostajemy, a jutro trzeba spakować balon. Do „starego Delhi”. PARANOJA. Uliczki wąskie i po obu stronach sklepiki, kantory itd. Są sklepy z szyldami „Sklep dla Polaków”, „Mówimy po polsku”. No i mówią – lepiej, gorzej ale mówią. Miał rację ktoś kto określił polaków mianem „fenicjan XX wieku”. Handlarz na handlarzu i handlarzem pogania. Biorą hurtem i wysyłają w paczkach do Polski jak leci. 

W sklepiku z „ciuchami” u „Miśka” sprzedałem za 150rs lampę przeciwko owadom i trochę nakupowałem – głównie upominki. Wpadniemy tu jeszcze jutro po jedną kieckę na Sylwestra i chyba „opchnę” mój stary aparat za 500rs. Odebraliśmy zdjęcia – super. Wracamy do hotelu bo jutro na lotnisko pakować „korbola” i przenosiny do hoteliku „Madame”.

Bardzo inteligentna "ciężarówka".

Start ze stadionu do krykieta.


18 listopada

Wstaliśmy o 8°°. Śniadanko i o 9³° odjazd jeepem z bagażami na lotnisko. Przy okazji obrazek obyczajowy. Podczas śniadania elegancki kelner w białej marynarce, białych rękawiczkach z tacą w ręku sunie po wykładzinie dywanowej do stolika, a pod nogami spaceruje mu spokojnie mysz (sic). Oczywiście w BRH nikt nic nie wie nt. przedłużenia pobytu. Zwozimy „bety” do pensjonatu. Andrzej z Jurkiem do stali nawet ten sam pokój co poprzednio (ze szczurem na dokładkę), a ja z Bolkiem rezydujemy w pokoju na piętrze. Lunch i jazda na lotnisko pakować balon. Jest nareszcie decyzja. Hindusy się nie zgadzają i wracamy do kraju zgodnie z planem. I bardzo dobrze! Chyba bym w tym upale „ocipiał”. Balon zgrabnie pakujemy – wszystko do kosza tylko nie wiadomo co po niego przyleci. Chyba jednak „Tutka 154”. Manu podwozi nas swoim wozem do przedstawicielstwa LOT-u gdzie dowiadujemy się, że chyba będzie „Tutka” ale zapytają – czyli wiemy tyle co przed tem. Ponieważ biuro LOT znajduje się w centrum koło Palikka Bazar więc idziemy na ostatnie zakupy. Kupiłem parę drobiazgów dla żony, sobie koszulę i scyzoryk dla syna. O godz.19-tej „łapiemy” dwie riksze i za 10rs od łebka zasuwamy do hotelu. Umawiamy się po kolacji w naszym pokoju z przedstawicielami MEX-u. Cholera, koszula „pije” pod pachami, a scyzoryk zje...y czyli popsuty. Musi mi cham wymienić. Przedyskutowaliśmy z ekspertami z MEX-u problem jak wywieźć balon jeśli się nie zmieści do samolotu. Może statkiem? Jeśli drogą morską to już za 3 miesiące będzie w Gdyni!. Dzisiaj dowiedzieliśmy się od pracowników LOT o strajkach w Polsce. Trochę się nam skwasiły humory. Umówiliśmy się, że jutro rano omówimy nasze problemy wywozowe z przedstawicielami Hartwiga.Ok. 10°° przyjedzie po nas pan Kuźmicki i pojedziemy zobaczyć targi. Muszę jeszcze odebrać od grawera parę gadżetów, nową tackę z kieliszkiem oraz wymienić ten cholerny scyzoryk. Wieczorem MEX zabiera nas do chińskiej restauracji. Bolo ma niewyraźną minę.

Załoga od lewej: Jurek Czerniawski, autor tych słów, Manu od organizatorów, Bolo Pych i Andrzej Michałowicz.


19 listopada

Jest 8°°. „Zimowe” słońce z trudnością przebija się przez burą chmurę spalin i pyłu którą przykryte jest Dehli. Ta bura chmura to piasek znad pustyni. Pisałem wcześniej o posagach od rodziców panny młodej. Często teściowie umawiają się, że posag wpłacą w ciągu 2 czy 3 lat. Jeśli się nie wywiążą to często żona zostaje okaleczona albo spalona przez męża i jego rodzinę. Jest to praktykowane i mimo, że prawo to ściga to nikt nie reaguje na zasadzie nie wtrącania się. W razie czego rodzina tłumaczy, ze sari zajęło się od kuchenki podczas gotowania. Kilku dziewczynom udało się uciec i dobiec w płonącym sari do szpitala gdzie opowiedziały jak to się odbywa i dlaczego. Mentalność hindusa jest dla nas niepojęta. Tu nie ma współczucia czy litości. Jeden drugiemu absolutnie nie pomoże nawet w przypadku zagrożenia życia. W ogóle tutaj ludzkie życie ma bardzo niską cenę. Liczy się tylko interes i zarobek.  Przyjechał pan Tadeusz i pojechaliśmy do niego po zdeponowane pieniądze na zapłacenie hotelu i różne metalowe souweniry. Wpadliśmy na targi gdzie spożyliśmy lunch i obejrzeliśmy film z naszego startu spod India Gate.  Po targach idziemy do starego Delhi. Na Palikka Bazar kupiłem nóż Gurkhów i wymieniłem scyzoryk dla syna. Wieczorem jedziemy wraz z przedstawicielkami Metalexportu do hotelu „Meridian” na spotkanie z agentem handlowym MEX. Oczywiście nic „na sucho”. Podają krewetki, zup,  kurczaki i diabli wiedzą co jeszcze. Po trzech drinkach Whisky jest mi „wsio rawno” co jem. Około 23°° wracamy taksówkami do hotelu. Kiedy piszę te słowa jest godzina 4°° rano – tyle czasu siedzieliśmy u Bożeny, Janki i Oli śpiewając – jak to słowianie - polskie i rosyjskie piosenki. Oczywiście pod procenty. Jutro o 17-tej party u Tadeusza. 

Typowa ciężarówka.

20 listopada 1988

Pobudka o 7°° rano. Trzeba zwolnić pokój. Trochę niemądrze zapytałem Bola, gdzie idzie? widząc go wychodzącego z pokoju z papierem w ręku na co ona filozoficznie odpowiedział „dupa nie traktor – a ciągnie” (sic). W hotelu od rana przygotowanie do wesela. Orkiestra dęta w białych uniformach z czerwonymi pasami rżnie od ucha jakieś indyjskie polki. Szyby się trzęsą. Kobitki poszły do roboty na targi więc Andrzej z Bolkiem rozwaleni na ich łóżkach zapuszczają diesla. Nie dane jest nam pospać. Idziemy z Jurkiem przejść się. Trzeba zrobić „rachunek sumienia”. Jutro trzeba koniecznie załatwić problem przewozu kosza i butli. Dogadaliśmy się z przedstawicielem Hartwiga, ze kosz pojedzie z eksponatami z targów drogą morską przez Bombaj. Dłużej to potrwa ale taniej. Powłokę upchniemy LOT-em, a w niej część naszych ciuchów. Teraz to trzeba tylko zgrać z „hindusamy”. Musimy jutro odebrać z BRH potwierdzenie pobytu oraz dopiąć sprawy płatności  i rachunków z „madame”. Jeszcze ostatnie zakupy i wieczorem trzeba będzie „przetrzymać” wieczór pożegnalny bo po jutrze o godz.16°° musimy być już na lotnisku bo odprawa u hindusów trwa ok. 3 godzin.

Tancerki z ichniego "Mazowsza"

Na Party u Tadeusza dowiedziałem się kilku szczegółów  z życia hindusów. Hinduskie rodziny, szczególnie te z wyższych kast (bramini) bardzo chętnie oddają swe córki białym – byle taki chciał. Nie wiem czy hinduska jest dobrą żoną ale na pewno dobrą synową bo wychowywana jest w szacunku dla ludzi starszych. Hinduska dziewczyna już od 9-go roku życia wtajemniczana jest przez matkę w arkana kamasutry aby dogodzić przyszłemu mężowi. Jednocześnie dziewczyny są bardzo pilnowane przez rodzinę. Hindusi z natury są dość leniwi. „nie daj Boże” podnieść im w fabryce stałe wynagrodzenie – natychmiast nie przyjdą do roboty. Muszą mieś płacone mało ale częściej. Żebracy też nie musieliby żebrać gdyby wzięli się za robotę ale naiwni dają więc jest interes. Często żebracy sami okaleczają siebie i swoje dzieci, żeby sprawiać lepsze „wrażenie” przy robocie. Aha. Od Manu dowiedziałem się, że „Maruti” czyli licencyjny Nissan z aircondition kosztuje ok. 130000rs, a bez tego „ustrojstwa” ok. 80000rs. Od cholery.

Takie trawki tam rosną.

21 listopada 1988

Rano pakowanie. O godz.10°° „złapaliśmy” rikszę i pojechaliśmy na Saftar Jung (takie małe lotnisko w środku Delhi) przepakować balon. Brudne ubrania i duża część zakupionej kawy polecą w powłoce. Kosz drogą morską przez Bombay. O godz.12°° przyjechał Tadeusz i pojechaliśmy na Chanakya Bazaar. Odebrałem wygrawerowaną metalową „piersiówkę” ale złodziej nie miał takiego samego jak poprzednio kieliszka i tacki. Tackę dał mi inną i inny kieliszek, a na dokładkę jakąś miseczkę. Pies drapał tackę ale kieliszek musi mi łobuz jeszcze jutro wymienić bo jest zupełnie inny. Na jutro ma też mieć zamówiony nóż Gurkhów. Z „czanaki” pojechaliśmy rikszą na New Delhi Station – tak nazywa się placyk na granicy Starego Delhi. W niesamowity smrodzie i ścisku nabyłem wdzianko wyszywane cekinami dla małżonki i kasetę z hinduskimi nagraniami. Ponieważ Andrzej zdychał bo się zaziębił, rikszą pojechaliśmy na obiad do hotelu. (Bolo z Jurkiem gdzieś się zgubili) Kupiłem małą piersiówkę indyjskiej „nalewki na pluskwach”. Chyba jutro jeszcze dokupię taki egzotyk. Jak podliczyłem zostało mi jeszcze 300rs (ok.60 000zł) więc dobrze byłoby to wydać. Poprawka – „madame” zachowała się i dała rachunek za ostatnią dobę, a nie wzięła kasy czyli jeszcze 300rs dodatkowo.

Zrobiliśmy wieczorek pożegnalny (słowa te piszę w samolocie podczas schodzenia na Szeremietiewo w Moskwie. Zaczyna rzucać.) Przyszły baby i Jurek Banasik (przedstawiciel MEX w Bombaju). Postawiliśmy indyjską whisky i Żytnią ale było mało i Banasik postawił też whisky i jakąś indyjską białą gorzałę w butelce po Wyborowej. Skończyliśmy chyba około 3°°.

Na targach z przedstawicielami MEX


22 listopada 1988

Leciutki „tupot białych mew” (albo sępów 1 szt-25kg) Na szczęście piłem whisky z colą ale Jurek załapał się na ten indyjski bimber i teraz zdycha. Bolo, Jurek i ja (bo Andrzej zdycha jeszcze bardziej – do uśpienia) pojechaliśmy rikszą jeszcze na zakupy. 

Ulica w New Delhi.


Samolot zapchany handlarzami. Bagażniki też, więc również powłoka musi zostać w Delhi i czekać na transport cholera. WRACAMY! W Moskwie dłuższy postój bo w Warszawie śnieżyca. Mieliśmy przylecieć wieczorem, a tu 4 rano, mróz jak diabli, a my w tekturowych (pokładowych) pantofelkach. Dobrze, że małżonki się stawiły i przywiozły coś cieplejszego. Moja bohatersko nawet uruchomiła i przyjechała samochodem (mimo, że mało jeździ).Tak przesiąkłem zapachem Indii (czytaj curry i innych przypraw), że jeszcze pół roku w domu tym pachniało. Balon wrócił dopiero wiosną okazyjnym samolotem do Bydgoszczy gdzie remontowały się indyjskie „Iskry”. Wilgoć i pleśń zrobiły swoje i kawa mało nadawała się do spożycia. Powłoka nowiutkiego balonu też raczej długo nie polatała.

Widoczki z Tupolewa.


Komentarze
* Ten email nie zostanie opublikowany na stronie.
I BUILT MY SITE FOR FREE USING