15 Dec
15Dec

Alpejski kontredans

Jest 8 listopada 1995 roku. Jedziemy na imprezę balonową do Le Puy we Francji trasą prze Czechy, Austrię i Włochy gdyż Le Puy położone jest w „Masywie Centralnym”. „Odpalamy się” dosyć późno z Warszawy bo o godz.16-tej. Zważywszy odległość jaką mamy do pokonania – czarno widzę jej osiągnięcie według  założonego planu. Z uwagi na fakt, że startować mam na balonie SP-BVA ,który jest najmniejszy w Polsce (1560m³), jedziemy w załodze trzyosobowej (co również rzutuje na koszty) – kierowca Andrzej, ksywa „Czerwony”, Hanka – moja małżonka i piszący te słowa. Do granicy Polsko-Czeskiej dojechaliśmy bez przygód już o pierwszej w nocy. Po stronie czeskiej, krótki postój na kawę i w drogę. „Czerwony” jest „nie do zabicia”. Po całym dniu pracy rwie się do przodu. Niestety po stronie czeskiej wpadamy w śnieżycę i oblodzenie drogi. Wspaniale, i to nocą. Wleczemy się do granicy austriackiej czasami klucząc po różnych wsiach, bo drogi są „świetnie” oznakowane dla zmylenia przeciwnika. Blady świt zastaje nas w Austrii gdzie warunki meteo są jeszcze gorsze. Sznur samochodów wlecze się z prędkością konia pociągowego aż do rogatek Wiednia. W Wiedniu miłe zaskoczenie, w jednym z salonów samochodowych przy ulicy stoi pięknie wyeksponowana czarna Wołga. Super. Poczuliśmy się mimo zmęczenia lepiej. Już wiemy gdzie wywoziła porwanych w Polsce owa słynna „czarna „Wołga” – ani chybi do Wiednia.. Przez Wiedeń w zasadzie przemknęliśmy bez zatrzymywania się, byle do autostrady w kierunku Włoch. Pod wieczór udaje się nam dojechać do granicy austriacko-włoskiej ale musimy zrobić przerwę. Nawet „Czerwony” musi odsapnąć. Zatrzymujemy się w małym pensjonacie w miejscowości Arnoldstein. Kolacja i lulu bo chcemy wcześniej wstać, żeby starczyło czasu na Wenecję. Rano śniadanko, pożegnanie z „Bertą” właścicielką i jazda do Tarvisio gdzie jest przejście graniczne. Przejechaliśmy gładko jako przyszli członkowie NATO. 


WENECJA. Trochę ciężko jest zmieścić się na parkingu samochodem z przyczepką ale „Czerwony” nie takie rzeczy wyczyniał. „Łapiemy” wodny tramwaj i prujemy przez szaro-zielone wody Wenecji. Dla nas „wschodnio-europejczyków” to atrakcja. W Warszawie można  było dawniej popłynąć stateczkiem do Młocin, a tu – zawrót głowy. Tramwaje wodne, taksówki – motorówki, krypy „ciężarówki” no i oczywiście gondole.  Ja jestem tutaj kolejny raz ale dla Hanki to faktycznie zawrót głowy. Z braku czasu musimy ograniczyć się do podróży tramwajem.  Plac Św. Marka, koniec trasy. Dalej posuwamy się „per pedes”. Pałac Dożów i pełno kawiarenek pod parasolami. Gołębie, gołębie, gołębie - próbujemy nakarmić je kukurydzą którą uwielbiają. Niestety Hanka nieopatrznie wystawiła rękę z tą kukurydzą zamiast sypnąć, chwila, moment i naprzeciwko mnie stoi pierzasty pomnik mojej małżonki. Obsiadły ją wszędzie i musiała się szybko ewakuować rozsypując zakupioną kukurydzę. Jedno trzeba przyznać, gołębie w Wenecji są wychowane, kolumna św. Marka czyściutka i wcale nie „obsrana” jak starówka w Warszawie. „I o czym tu dumać na weneckim bruku…”, wiele kamienic jest restaurowanych ale w dolnych partiach widać brudne zacieki po kolejnych powodziach. No ale jednak Wenecja stoi od 452 roku na 118 wyspach i dębowych palach. Mnóstwo wycieczek, głównie Niemcy i Japończycy, a ceny w kawiarniach i stoiskach pamiątkarskich dostosowane do tychże turystów.  Pobyt w Wenecji wykorzystujemy na pożywienie się włoską pizzą i zakup paru pamiątek (na które nas jeszcze stać). Przed rozstaniem z Wenecją zapragnęliśmy skorzystać z toalety. Szok – w pobliżu Placu  Św. Marka zdybaliśmy chyba jedną czynną ale skorzystanie z niej okazało się nie możliwe. Od razu przypomniały mi się Indie. Tragedia, a pomimo fetoru i tak zacna kolejka. Czas pogania więc do samochodu i w drogę. Autostradą popędziliśmy w stronę Mediolanu i włoskich Alp. Zrobiło się ciemno ale nikt z nas nie ma pojęcia gdzie załatwić nocleg. I tu znowu nieoceniony „Czerwony”, nie znając właściwie żadnego języka dogaduje się na stacji benzynowej z obsługą która rezerwuje dla nas pokoje w małym hotelu niedaleko granicy włosko-francuskiej. Hotelik właściwie już zamknięty na zimę ale dla nas miejsca się znalazły. Rankiem drogą pełną podjazdów i serpentyn pniemy się do góry w kierunku granicy. Pogoda cudna, ani jednej chmurki. To dopiero są widoki. Prawie dzika przyroda. Droga wąska ale dobrze utrzymana, po bokach czasami bunkry z czasów drugiej wojny, a na bunkrach wymalowane sprayem hasła Le Pena.  Po dojechaniu do małego przejścia granicznego (frontiery) przechodzimy kontrolę graniczną. Dwaj żandarmi w kepi nie mogą się nadziwić polskim paszportom. Pierwszy raz takie w życiu widzieli. Aż musieli zajrzeć do przyczepki – łi łi, mongolfie. Po przejechaniu granicy rozpoczynamy zjazd w doliny po francuskiej stronie. Barierki przy drodze powyginane w esy floresy widać, że zimą ciężko pracują pod zderzakami. Samo serce Alp. Przyroda nie skalana działalnością człowieka (oprócz dobrej drogi). Przejeżdżamy obok pięknego jeziora o szafirowej wodzie Lac de Monteynard zakończonego tamą. Nie możemy odmówić sobie przyjemności przespacerowania się po koronie tamy. Za Grenoble coś zaczęło strasznie śmierdzieć w samochodzie. Otwieranie okien nie pomaga. Wszyscy patrzymy na siebie podejrzliwie. Smród coraz większy. Po solidnym obwąchiwaniu w końcu doszedłem – to moje adidasy wydzielają przecudną woń. W najbliższym miasteczku adidasy won do śmietnika i musiałem kupić nowe buciki. Jak ręką odjął. Do Le Puy dojeżdżamy po paru godzinach. Przepiękne, starorzymskie miasto. Wszędzie czerwień dachówek. Pogoda super na locik ale loty będą dopiero jutro. Przyjechało ok. 25 balonów głównie z Francji i Anglii. Kwaterujemy w ośrodku wypoczynkowym niedaleko Le Puy z małymi domkami Le Moulin de Barette. O godz. 6 rano pobudka i odprawa. Niestety po „balonowej” pogodzie ani śladu. Wieje jak w „kieleckim”. Organizatorzy starają się wypełnić nam czas organizując wycieczki po okolicy, a jest co oglądać. Le Puy to miasto o korzeniach z czasów rzymskich. Pięknie położone wśród wzgórz. Z uwagi na to, że kwaterujemy kilka kilometrów od Le Puy gospodarze zorganizowali nam wycieczkę do starego klasztoru w centrum miasta. Klasztor chyba z XI wieku położony jest na górze na którą trzeba się wdrapać po 300 (słownie- trzystu) wykutych w skale stopniach.



Komentarze
* Ten email nie zostanie opublikowany na stronie.
I BUILT MY SITE FOR FREE USING